
Trochę czasu zajęło, ale prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej postanowił przedstawić swoją wersję wydarzeń dotyczących Mirosława Stasiaka.
O sprawie zaczęło być głośno, gdy władze związku po ujawnieniu przez media obecności Stasiaka w Kiszyniowie przy okazji Polski z Mołdawią, nie chciały ujawnić, która firma wystosowała zaproszenie, podając, że był to jeden z partnerów.
Cień podejrzeń padł na wszystkich sponsorów, którzy zażądali wyjaśnienia sprawy, grożąc zerwaniem umów. W końcu okazało się, że Stasiak był gościem firmy InSzury.pl.
Kulesza się tłumaczy
Cezary Kulesza długo milczał, ale jego aktywność w mediach wyraźnie wzrosła w ostatnich dniach.
- Jestem w PZPN od 11 lat, byłem na dziesiątkach takich wyjazdów. I wiem, że nigdy nie było procedur weryfikujących gości. Sponsorzy mieli prawo ich zapraszać, a PZPN ich nie prześwietlał. Wszystko opierało się na zaufaniu. Gdyby więc istniały procedury, a ktoś by ich nie dopełnił, to wyciągnąłbym wobec takiej osoby konsekwencje. Ale procedur nie było - chociaż jak widzimy, powinny. Dlatego podjąłem decyzję, że ta kwestia się zmieni i od teraz przed każdym wylotem będziemy weryfikować listę pasażerów - tłumaczy w najnowszej rozmowie dla Sport.pl.
Działacz postanowił w końcu wziąć winę na siebie, ale nie odbyło się bez krytyki mediów.
- Odpowiedzialność biorę na siebie, ale skala tego, co się działo w mediach, nie jest adekwatna do sytuacji. Sprawa w którymś momencie zaczęła być już sztucznie nakręcana. Przykładem jest historia z obecnością pana Stasiaka na murawie stadionu w Kiszyniowie. Pojawił się na boisku godzinę po meczu. Wtedy chodziło tam już bardzo dużo osób. W Mołdawii kibicie po zwycięstwie nad nami zorganizowali prawdziwe święto narodowe. Nigdy w historii nie pokonali Polski i nie mieli zwycięstwa w takim meczu. Zapanowała euforia. Ten stadion nie miał też zabezpieczeń takich jak np. są na naszych obiektach. Później jeden z redaktorów powiedział, że Stasiak był na boisku i miał przy sobie akredytację PZPN. To się rozniosło, ale dowodów żadnych pan redaktor nie pokazał. Tymczasem, prawda była taka, że takiej akredytacji nie mógł mieć, bo ze ścisłego kierownictwa miałem ją ja i sekretarz Łukasz Wachowski - mówi Kulesza.
- To są właśnie te manipulacje. Ktoś rzuca hasło: miał prawdopodobnie akredytację PZPN. Następni ludzie zaczynają do tego dorabiać swoje teorie. I co się dzieje? Nasi kibice są wrogo nastawiani przeciwko federacji. Bo PZPN go zabrał, bo PZPN dał mu akredytację. Jeśli jeden redaktor z drugim tak piszą, to dlaczego teraz nie pokażą mi dowodu? A jeśli go nie mają, to dlaczego nie wyjdą i nie przeproszą? Nie mnie, ale tych ludzi, których wprowadził w błąd - dodał.
Reprezentacja Polski Pzpn Reprezentacja polski Cezary kulesza